Zacznijmy od kwestii językowej. „Pączek” to oczywiście zdrobnienie od „pąka”, czyli czegoś, co – jak pąk kwiatowy czy liściowy – jest okrągłe i nabrzmiałe, krótko mówiąc, ''pękate'' – i to tak, że jeśli ''napęcznieje'' jeszcze bardziej to może ''pęknąć''. Wszystkie te słowa ''wypączkowały'' zepewne z wyrazu dźwiękonaśladowczego: jeśli coś pęka, to słychać „pęk!” A to znaczy, że „pęknięcie” było pierwotnie czymś pomiędzy „puknięciem” a „brzęknięciem”.
Popularne amerykańskie wyjaśnienie, że pączki to „małe pakunki wypełnione dobrem” ([https://twitter.com/BethelBakery/status/949661885393199105 „''little packages of goodness''”]) jest więc tyleż słodkie, co błędne. Ale jest to błąd zrozumiały; w angielskim ogonków nie ma, więc nie dziwi, że osoby anglojęzyczne mylą „pączki” z „paczkami”. Bardziej może Polaków zdumiewać, a nawet irytować, że anglojęzyczni na pojedynczy pączek mówią „''a paczki''”, a na wiele pączków — „''paczkis''”. Ci sami Polacy nie mają za to problemu z chodzeniem w ''dżinsach'', chrupaniem ''czipsów'', słuchaniem ''Beatlesów'' (dlaczego nie „w dżinach”, „czipów” i „Beatle'ów”?), ani z odmnogowianiem wielu innych zapożyczeń z angielszczyzny. Depluralizacja zapożyczeń to zjawisko powszechne i nie ma się na co zżymać.
Ale najbardziej kuriozalna zdaje się polsko-amerykańska wymowa słowa „pączki”. Pomijam tu, że angielskie „p” jest tu bardziej przydechowe, a „cz” bardziej zębowe – to mało kto zauważa; skupmy się na samogłosce. Jasne, samogłosek nosowych w angielskim nie ma, ale przecież dało by się zbliżyć do polskiej wymowy, mówiąc „ponczek” (''pawn-check''), z czym anglofoni już powinni dać sobie radę. Oni jednak z jakiegoś powodu wolą mówić „punczek” (''poon-check'').